POZNAJ ŚWIAT – Indie – paradoksy w pikantnych barwach

okladka_poznaj swiat

Indie – paradoksy w pikantnych barwach
(Poznaj Świat nr. 03.2010)

   Z czym kojarzą się nam Indie? Ze współistnieniem bogactwa i skrajnej biedy. Z różnorodnością krajobrazów i zadziwiającą obfitością smaków kuchni. Z możliwością uwolnienia się od zgiełku i chaosu współczesnego świata, gdzie można odnaleźć siebie. Dlatego też wybraliśmy kierunek – Orient. Tygodniowe wertowanie map i wszelkich dostępnych informacji, aby na miejscu nie być zaskoczonym niezapowiedzianymi trudnościami, formalności wizowe, pakowanie bagażu i lecimy. Plan jaki chcemy zrealizować wydaje się prosty: zobaczyć i poczuć przepych Orientu. A jak będzie na miejscu? To się dopiero okaże.

Pierwszy kontakt

   Lotnisko w New Delhi nie zrobiło na nas dobrego wrażenia. Może dlatego, że przylecieliśmy ze sterylnych Helsinek, a więc kontrast był bardzo duży. Człowiek z kantoru w którym chcemy wymienić część pieniędzy najpierw nie chce przyjąć wszystkich banknotów twierdząc, że pochodzą ze zbyt starej emisji, a następnie pobiera dziesięcioprocentową prowizję twierdząc, że takie są przepisy w Indiach. A my jako Europejczycy doskonale powinniśmy to rozumieć. Jesteśmy zmęczeni ponad sześciogodzinnym lotem, więc wybieramy najprostsze rozwiązanie jeżeli chodzi o transport. Prepaid taxi za kwotę 140 Rs wpłaconą z góry w punkcie na lotnisku ma nas zawieść do wskazanego hotelu. Pakujemy plecaki do bagażnika i ruszamy.

PS_03-2010G.inddJadąc przez ulice prawie dwudziestomilionowej stolicy największego demokratycznego państwa świata rejestrujemy niesamowity, przekraczający wszelkie wyobrażenie smog, zalegające na ulicach śmieci, ciągłe wycie klaksonów oraz temperaturę powodującą już po kilku minutach jazdy wrażenie pływania w fotelu. Po prawie dwóch godzinach przedzierania się przez miasto, a przy okazji łamania wszelkich dostępnych zasad drogowych obowiązujących w cywilizowanych miejscach docieramy do celu. Hotel który miał mieć „średni standard” jak obiecywał autor zakupionego przez nas przed wyjazdem przewodnika okazuje się budyneczkiem z kilkoma pokoikami w rolę klimatyzatora pełni bujający się pod sufitem wiatrak. Okiennice się nie domykają, zamiast zamka w drzwiach jest zasuwka, a o ciepłej wodzie możemy jedynie pomarzyć… W New Delhi pierwszym z miejsc które jeszcze przed wylotem z Polski obiecaliśmy sobie odwiedzić jest słynna brama Indii. Jej okolice w czasach panowania Brytyjczyków stanowiły centrum administracyjne Delhi, a tereny do niej przyległe, a w szczególności Rajpath – droga królewska nie bez powodu przypominają Pola Elizejskie. Bramę ufundował w 1921 roku książę Wielkiej Brytanii, a jej budowę ukończono dopiero dziesięć lat później. Cały zabytek wybudowany ku chwale żołnierzy indyjskich poległych na frontach I wojny światowej oraz na wojnach z Afganistanem od 1971 roku jest również grobem nieznanego żołnierza.

   Pod mierzącą 42 metry bramą aż roi się od sprzedawców wody, owoców, słodyczy i wszelkiego rodzaju pamiątek. Szybkiego zarobku tak jak na innych placach, gdzie przybywa wielu turystów szukają zaklinacze węży i wróżbici. Tam właśnie po raz pierwszy spotkaliśmy się z tym, że Indusi robią nam zdjęcia. Większość traktuje nas jako ciekawostkę, którą można pokazać później rodzinie czy znajomym, zaś dla niektórych jesteśmy najzwyczajniejszą na świecie reklamą i sposobem na zdobycie większych pieniędzy. Nic przecież tak nie zachęca do skorzystania z usług obwoźnego fotografa jak to, że w prezentowanym albumie posiada zdjęcia Europejczyków. Idąc na zachód bardzo dobrze utrzymaną asfaltową aleją docieramy do okazałej rezydencji prezydenta – Rasztrapati Bhawan oraz siedziby parlamentu Sansad Bhawan. Ogromny kompleks budynków otaczają liczne fontanny, kanały oraz wyjątkowo zielone jak na to miasto trawniki, na których wypoczywają Indusi oraz nieliczni obcokrajowcy. Co kilkaset metrów można dostrzec grupki ludzi grających w krykieta. Jako że nie za bardzo znamy zasady rządzące tą grą, nasze kibicowanie ogranicza się do podążania wzrokiem za piłką odbijaną za pomocą drewnianych desek. To jednak i tak wystarcza do tego, aby wszyscy gracze po chwili do nas podbiegli i zaczęli robić sobie z nami zdjęcia. Cała okolica jest bardzo dobrze pilnowana przez liczne patrole policji i sprawia wrażenie miejsca wyjątkowo bezpiecznego i spokojnego. Co prawda jeżeli dokładniej się rozejrzymy dostrzeżemy śmieci pod drzewami, ludzi myjących się w kanałach i śpiących w krzakach, lecz mimo wszystko jako całość brama Indii wraz z przyległymi terenami robi bardzo dobre wrażenie.

   Po kilku godzinach zwiedzania okolicznych galerii, muzeów, a także strasznie zapuszczonego zoo przychodzi chwila gdy żołądek daje o sobie znać. Tak jak w większości miast na świecie tak i w New Delhi bez większych problemów znajdujemy naszego dobrego znajomego fast fooda. Posiłki w nim serwowane mają jedną podstawową zaletę: jedzenie niezależnie od tego gdzie się dany lokal znajduje wygląda i smakuje zawsze prawie tak samo. Właśnie prawie tak samo…

PS_03-2010G.inddOmijając uzbrojonego strażnika pełniącego jednocześnie rolę selekcjonera wychodzimy prosto na zalaną słońcem ulicę. Zakupiony zestaw smakowicie wyglądających wegetariańskich hamburgerów po kilku kęsach ląduje w śmietniku. Nie jesteśmy w stanie przełknąć tych przypraw. Za dużo curry i czegoś czego jeszcze nie potrafimy określić. A może to otoczenie tak na nas działa? Ludzie śpiący na chodnikach, śmieci, mieszanina zapachów, a wszystko okraszone prawie czterdziestoma stopniami w cieniu. Wieczorem spróbujemy czegoś lokalnego licząc na to, że nie dopadnie nas odpowiednik egipskiej klątwy faraona czy meksykańskiej zemsty Montezumy… Do naszej dzielnicy wracamy rozpadającą się motorikszą za która płacimy 50 Rs (1 $). Na całe szczęście w okolicy naszego hotelu znajdujemy małą nepalską kawiarenkę w której serwowane są pyszne pierożki mo-mo. Może jesteśmy już tak głodni, a może podane jedzenie jest tak wyborne? Późnym wieczorem wracamy do hotelu. Pierwszy kontakt z Indiami mamy za sobą.

   Kolejne dni mijają na oswajaniu się z miastem i ludźmi. Powoli przestają nas dziwić zasady którymi kierują się Indusi. Już nie odwracamy się za każdą napotkaną na ulicy krową czy też śpiącym przy krawężniku dzieckiem. Powoli zaczynamy tolerować lokalne jedzenie, a odgłos klaksonu nie powoduje gwałtownego przypływu adrenaliny. Uodparniamy się również na męczących sklepowych naganiaczy i sprzedawców, którzy ze swojego sklepu wypuszczą klienta prędzej z pustym portfelem niż rękami. Czegoś jednak zaczyna nam brakować. Nie czujemy opisywanej w przewodnikach magii Indii. Każdy kolejny budynek jest podobny do poprzedniego, wszędzie leżą sterty śmieci, a smog już po kilku minutach zostawia po sobie szarą warstwę na skórze. Nie potrafimy chyba tak jak inni opisują pokochać tego miejsca. Postanawiamy więc pojechać w region gdzie być może poczujemy legendarną atmosferę Orientu, doświadczymy przepychu terenów gdzie siedziby mieli radżowie Indii, czyli do Radżastanu.

Orient

   Z New Delhi wyjeżdżamy wcześnie rano. Na dworzec autobusowy wiezieni jesteśmy umówionymi dzień wcześniej rowerowymi rikszami. Miała być taksówka, a podjechała riksza. Ważne, aby dojechać na czas. Jadąc przez budzące się do życia ulice zastanawiamy się czy całe Indie mające być miejscem niezwykle kolorowym i uduchowionym wyglądają tak jak miasto które właśnie opuszczamy. Na autokar spóźniamy się ponad 40 minut. To następna rzecz której będziemy musieli się szybko nauczyć.

   Dla Indusa wszystko jest „no problem” i właściwie to nie ma potrzeby się nigdzie spieszyć. Oczekiwanie na kolejny środek transportu umilają nam podchodzące regularnie osoby oferujące pełen wachlarz usług, począwszy od oprowadzaczy po mieście, a skończywszy na sprzedawcach dywanów i „no problem” dla nich jest to, że siedzimy na plecakach, a za kilka minut opuścimy to miasto. Może damy się przekonać do skorzystania z ich usług i zostaniemy? Przecież autobusy przyjeżdżają regularnie co godzinę. Spróbować zawsze warto. Wreszcie podjeżdża autokar. Nasze dwie standardowe, jak zapewniał sprzedawca, dwuosobowe kuszetki okazują się jedną brudną i na dodatek pozbawioną obiecanej klimatyzacji. Siedmiogodzinna jazda w tak małej nagrzewającej się od słońca i dodatkowo przepełnionej przestrzeni powoduje, że gdy wreszcie wysiadamy w Jaipurze jesteśmy najszczęśliwszymi osobami pod słońcem. Pierwsze wrażenie po dotarciu na miejsce: brak smogu (wreszcie widać błękit nieba), mniej klaksonów, a ludzie patrzą się na nas z większym zaciekawieniem niż w Delhi.

PS_03-2010G.inddOd opuszczenia autokaru nie mija pięć minut, a już jesteśmy otoczeni przez „przyjaciół” z których jeden oferuje nam najlepszy jak twierdzi hotel w okolicy za bardzo rozsądną cenę, a pozostali są jego niemą widownią. Przechodnie widząc rosnący tłumek podchodzą i zaciekawieniem nas obserwują. Przed nami tworzy się liczące kilkanaście osób kółeczko, przy czym każdy stara się być na swój sposób pomocny. Ciężko jest wyczuć kto robi to ze zwykłej ludzkiej życzliwości, a kto upatruje w tym potencjalny interes.

Obiecany „luksusowy” hotel co prawda kosztuje dwa razy tyle co ten w Delhi (600 Rs za dwuosobowy pokój ), lecz oprócz restauracji w podziemiach, ostrzegającej ludzkim głosem o możliwości przycięcia palców windy i ceramicznych figurek na recepcji nie oferuje nic szczególnego. Jaipur, miasto założone w 1728 roku przez maharadżę Sawaj dżaj Singh II nazywane jest od 1883 r. różowym miastem, kiedy to na cześć wizyty księcia Alberta ściany budynków przemalowano na tradycyjny powitalny kolor.

   Największą atrakcją turystyczną miasta jest pałac wiatrów, czyli Hawa Mahal. W dawnych czasach ozdobna fasada służyć miała kobietom do obserwacji życia toczącego się na ulicach. Na miejscu okazuje się, że zabytek jest co prawda jednym z najładniejszych w mieście, lecz wrażenia tak wielkiego jakie miał nie robi, a zatrzymując się pod nim trzeba się liczyć z tym, że sprzedawcy pocztówek, map i innych pamiątek z tego regionu będą starali się ubić z nami interes. Pod pałacem wiatrów wsiadamy w motorikszę i jedziemy w stronę oddalonej od Jaipuru o 11 km wioski Amber.

   Amber słynie z przepięknego górującego nad osadą fortu do którego można się dostać na jeden z trzech sposobów. Na własnych nogach, jeepem bądź na grzbiecie bogato udekorowanego słonia. My wybraliśmy opcję jeep, gdyż było zbyt gorąco na to, aby wspinać się na własnych nogach, a przyjemność przebycia tego odcinka na słoniu kosztuje 600 Rs od osoby. Sam Fort Amber będący ogromnym kompleksem budowli obronnych i pałacowych jest niesamowity. Obejrzenie wszystkich sal, a w szczególności tej nazywanej salą luster może pochłonąć wiele godzin. W tym miejscu naprawdę można poczuć potęgę i bogactwo dawnych władców tych ziem. Wracając na dół krętą uliczką warto przynajmniej na chwilę zatrzymać się w pobliskiej świątyni. Jeżeli poświęcimy temu miejscu kilkadziesiąt minut, w zakamarkach budowli dostrzeżemy licznie odwiedzające świątynie małpy. Na koniec okazuje się, że w wiosce Amber przejażdżka na słoniu kosztuje jedynie 200 Rs (5$), a więc jedną czwartą tego co u podnóża fortu. Wrażenie może nie jest porażające, ale być w Indiach i nie jechać na tym zwierzęciu po prostu nie wypada.

   Następne dwa dni to poznawanie ulicy i tego jak żyją ludzie w tym regionie. Co prawda widzimy równie dużo biedy co w Delhi, lecz ludzie są pogodniejsi i czuć, że potrafią się cieszyć z drobiazgów których my Europejczycy nie dostrzegamy. Powoli przestawiamy się na jedzenie podawane bezpośrednio na ulicy. Zaczynamy rozróżniać przyprawy, a mieszanie smaków powoduje niezapomniane doznania dla podniebienia. Ostatniego wieczoru przed naszym wyjazdem trafiamy do lokalnego sklepu sprzedającego alkohol. Poza kilkoma rodzajami miejscowego piwa na półce widzimy nasz krajowy okocim. Zaczynamy lubić Indie.

Starożytne hinduskie królestwo

   Do Agry jedziemy z zamiarem zobaczenia jednego z siedmiu cudów świata, a zarazem najsłynniejszej budowli Indii. Tadż Mahal wzniesiono w latach 1631- 1654 na polecenie Szahdżahana jako grobowiec dla jego ukochanej przedwcześnie zmarłej żony Mumtaz Mahal. Zabytek zawdzięcza swoje piękno białym marmurom wykładanym tysiącami kamieni szlachetnych i półszlachetnych. Nie ma chyba osoby, która nie widziałaby zdjęć tego mauzoleum, ale skoro jesteśmy w Indiach chcemy zobaczyć go na własne oczy. Bagaże zostawiamy w lokalnym biurze podróży i wraz z wynajętym na cały dzień rikszarzem (200 Rs) jedziemy do Tadż Mahal. To co na początku w Delhi wydawało się utrapieniem tutaj zaczyna się nam podobać. Klaksony już tak nie drażnią, a mijanie na milimetry samochodów sprawia więcej radości niż wesołe miasteczko.   

PS_03-2010G.inddWreszcie dojeżdżamy. Riksza zostaje przed główną bramą, a my alejkami wśród pięknych ogrodów udajemy się w stronę wskazaną przez naszego kierowcę. Pierwsze co widzimy to dwie ogromne kolejki. Jedna do wejścia, a druga do kas. Skoro takie tłumy tutaj przybywają to na pewno warto. Emocje sięgają zenitu. Stajemy w kolejce gdy podbiega do nas człowiek z identyfikatorem i ciągnie nas w stronę pustego okienka. Jak się okazuje turyści spoza Indii są uprzywilejowani i podchodzą bez kolejki. Niestety szczęście jest krótkotrwałe gdy okazuje się, że taryfa dla nas jest również specjalna. Płacimy za bilet wstępu 750 Rs, podczas gdy regularny bilet dla mieszkańca Indii kosztuje jedynie 50. No cóż. Dostajemy za to torebkę na śmieci, buteleczkę wody i jednorazowe ochraniacze na buty. W gratisie przyprowadzono nam przewodnika, który jak zapewnia pan z identyfikatorem jest całkowicie bezpłatny. To się jeszcze okaże.

   Do wejścia prowadzeni jesteśmy poza kolejką. Na bramkach zostawiamy zapalniczki, zapałki i inne podejrzane dla strażników przedmioty. Przechodzimy przez wykrywacz metali i wreszcie możemy wejść. Nie wiem czy wrażenie które odnosimy jest wynikiem setek zdjęć widzianych jeszcze w Polsce, opowieści ludzi którzy to wcześniej widzieli czy po prostu wbiliśmy sobie do głowy, że to ma nas poruszyć. I poruszyło. Tadż Mahal robi wrażenie. Monumentalna budowla zapiera dech w piersiach. Wszystko jest idealnie do siebie dopasowane począwszy od delikatnych alejek, a skończywszy na wysadzanych szlachetnymi kamieniami marmurowych ścianach. Przed wejściem do ścisłego otoczenia grobowca musimy zdjąć buty bądź założyć ochraniacze. Im bliżej podchodzimy, tym wrażenie jest większe. Ledwie słyszymy to co opowiada nam przewodnik o historii budowli. Już sam nie wiem czego oczekujemy wchodząc do środka grobowca. Może złotych podłóg? Wysadzanych diamentami ścian? Niestety sen pryska. W środku jest zwyczajnie. Zupełnie inaczej niż to sobie wyobrażaliśmy. Cały urok Tadż Mahal tkwi na zewnątrz i tak należy go oglądać i zapamiętać.

   Wracając informujemy przewodnika, że bardzo mu dziękujemy i było nam bardzo miło, lecz dzieje się to czego się już od początku spodziewaliśmy. Opowieść o zabytkach zamienia się w historie o biednym studencie historii, o głodnej żonie i małych dzieciach, a na końcu o tym, że możemy go wspomóc finansowo, a nawet jest to wskazane za jego ciężką pracę. Przy tej cenie biletu kilka rupii nie zrobi nam różnicy, a z czegoś muszą jednak ludzie żyć. Kolejny cel to leżący kilka kilometrów dalej fort Agra. Powrót do czekającej na nas rikszy jest raczej biegiem wśród sprzedawców pamiątek niż spokojnym spacerem. Osoby idące odwiedzić mauzoleum myślą tylko o tym, aby jak najszybciej zobaczyć je na własne oczy. Ci którzy wracają są już łatwym łupem.

   Cały czas będąc pod wrażeniem Tadż Mahal dojeżdżamy do potężnej czerwonej fortecy. Fort Agra powstał w 1564 roku na brzegach Jamuny i to tutaj według legend umarł zdetronizowany twórca Tadż Mahal tuż przed śmiercią spoglądając przez okna na nieopodal leżące dzieło swojego życia. Bilety wstępu jak się okazuje podobnie jak w Tadż Mahal występują w dwóch wersjach. Dla Indusów (30 Rs) oraz dla obcokrajowców (350 Rs). W środku surowej z zewnątrz budowli czeka nas niespodzianka. Piękne ogrody, drzewa na których można dostrzec kolorowe papugi oraz wszędobylskie małpy biegające po dziedzińcach. Wszystko jest ogromne, a czerwony kolor murów potęguje wrażeni siły jaką kiedyś musieli dysponować władcy tych regionów.

   Ostatnią atrakcją jaką widzimy w Agrze jest dworzec kolejowy. Zapełnione śpiącymi ludźmi perony, szczury biegające po ladach sklepików i pociągi z zakratowanymi oknami. To w ten sposób dotrzemy do kolejnego naszego celu podróży. Varanasi, miejsce gdzie mamy zamiar poznać duchowe oblicze Indii.

Wyzwolenie z łańcucha wcieleń

   Dziesięciogodzinna podróż mija na kuszetce podwieszonej 50 cm pod sufitem. Co jakiś czas przez zapełnione do granic możliwości wagony przechodzą ponurzy strażnicy z długą bronią. Z przykrótkich kuszetek wystają stopy co wyższych podróżnych. Jest wesoło, szczególnie że nasze miejsca zostały sprzedane kolejny raz dwukrotnie. Jadąca z nami sześcioosobowa rodzina w jakiś niewyobrażalny sposób mieści się na kuszetce pod nami. Kolejne stacje i kolejni sprzedawcy lokalnych specjałów podawanych w porwanych starych gazetach wprost przez zakratowane okna. Przed południem docieramy na miejsce. Słońce zaczyna niemiłosiernie palić, a my nie mamy nawet hotelu. Na całe szczęście jesteśmy w Indiach, więc wystarczy wyjść przed bramę dworca, stanąć w miejscu udając zagubionego, a natychmiast znajdzie się więcej chętnych do niesienia pomocy niż będzie to konieczne.

PS_03-2010G.inddNiestety mamy pecha. Kolejnego dnia w Varanasi obchodzone jest jedno z ruchomych świąt, a co się z tym wiąże większość miejsc noclegowych w hotelach które odwiedzamy jest zajęta. Na całe szczęście nasz kierowca zna chyba wszystkie miejsca oferujące w mieście noclegi gdyż wreszcie się udaje. Co prawda w hotelu dowiadujemy się iż zostały jedynie apartamenty w cenie 3000 Rs (ok 70$) za noc, czyli dziesięciokrotnie drożej niż płaciliśmy w New Delhi, ale warunki są zdecydowanie lepsze. Basen, nielimitowany dostęp do internetu i wreszcie ciepła woda. Zdecydowanie zostajemy.

Varanasi leżące nad wodami Gangesu jest jednym z najświętszych miejsc dla wyznawców hinduizmu. Jednocześnie to jedno z najstarszych na świecie miast zamieszkanych przez ludzi w sposób ciągły. Ghaty nad brzegiem Gangesu codziennie wypełniają tłumy ludzi zażywających rytualnych kąpieli, medytujących czy po prostu odwiedzających to miejsce bez konkretnej przyczyny. To tutaj obmywa się zwłoki i kremuje na stosach budowanych naprędce z drewna. Do Varanasi od tysięcy lat ciągną tłumy wyznawców hinduizmu, gdyż kąpiel w nurtach Gangesu zmywa wszystkie grzechy doczesnego życia, a spalenie zwłok nad jej brzegiem gwarantuje osiągnięcie nirwany.

   Droga do starej części metropolii mija podobnie jak w większości miast Indii – na szaleńczej jeździe i graniczących z cudem manewrach wymijania innych uczestników ruchu. Ulice nie zachwycają niczym szczególnym i nie różnią się od tych, które widywaliśmy w poprzednich miastach.

   Dopiero wejście w obręb starego miasta i jego wąskich uliczek uzmysławia nam, że jesteśmy w miejscu wyjątkowym. Małe wciskające się pomiędzy pochylone budynki świątynie, olbrzymie liczby wałęsających się krów, sklepiki oferujące wszelkiego rodzaju pamiątki oraz widok rzemieślników wykonujących swoją pracę na naszych oczach powoduje, że zapominamy gdzie jesteśmy i jaki mamy rok. Tutaj życie płynie swoim własnym tempem. Zbliżając się do Ghat w naszych głowach pojawiają się różne myśli. Jak zareagujemy na widok palonych na stosach zwłok. Przeciętny Europejczyk nie ma wielu okazji do oglądania tego typu ceremonii. 

   PS_03-2010G.inddWreszcie docieramy na miejsce. Pierwsze co nas uderza to radość rodzin osób, które są palone. Nie widać smutku czy łez. Nieopodal dopalających się stosów leżą owinięte kolorowymi szatami ciała ludzi którzy odeszli. Po kilkudziesięciu minutach przypatrywania się ceremonii ruszamy dalej, przy okazji za drobną ofiarą dostępując błogosławieństwa udzielonego mam przez odpoczywającego sadhu. Wracając wstępujemy do sklepu oferującego jedwabne szale. Ceny zawyżone niemiłosiernie. Przeciągany na wszystkie strony proces prezentacji towaru trwa dobre czterdzieści minut. Sprzedawca nawet nie pozwala nam dojść do słowa wyciągając z zakamarków malutkiego sklepiku coraz to nowe towary. Ile czasu poświęci na złożenie tego wszystkiego? Zastanawiamy się i w ten sposób wpadamy w klasyczną pułapkę sprzedawców z Indii. Co prawda targujemy się, lecz wychodząc i tak mamy świadomość tego jak bardzo przepłaciliśmy.

   Przedstawienie jakie zafundował nam sprzedawca było jednak tego warte. W Varanasi można oprócz niezliczonej liczby świątyń obejrzeć Ram Nagar – XVII-wieczny fort będący dawną siedzibą radży Varanasi. Na uwagę zasługuje leżący w odległości kilku kilometrów od miasta park jeleni – sarnath. To właśnie tutaj Budda wygłosił swoje pierwsze po doznaniu oświecenia kazanie. Miejsce to upamiętnia stupa Dhemekh.

Bollywood – największa na świecie kinematografia

   Do Mumbaju dostajemy się lokalnymi liniami lotniczymi. Miasto, które nazwę zawdzięcza czczonej przez wyznawców hinduizmu bogini Mumbie jest największym ośrodkiem przemysłowym, finansowo-handlowym w Indiach, a także stolicą indyjskiej kinematografii, przez co często jest nazywane Bollywoodem. Do 1995 roku obowiązywała nadana i upowszechniona przez Portugalczyków w XVI w. nazwa Bom Bahia (Dobra zatoka) przekształcona później przez Brytyjczyków na Bombay. W tym wielkim mieście, a raczej konglomeracji miejskiej mieszka ponad 16 milionów ludzi, co sprawia, że jest to jedno z najliczniej zaludnionych miast na świecie (6 miejsce).

   Pomimo licznych zabytków jakie oferuje to miasto wraz z całym otaczającym je regionem, my mamy jeden cel. Zobaczyć serce Bollywood. Poczuć jak żyje najbogatsza część społeczeństwa Indii.  Po wyjściu z lotniska na ulicę koszule natychmiast przyklejają się nam do pleców. Mimo że do wysokich temperatur zdążyliśmy się już przyzwyczaić to duża wilgotność robi swoje. Powietrze jest ciężkie i nie pozwala swobodnie oddychać.

   Nauczeni, że w tym kraju jeżeli chodzi o usługi wszystko przychodzi samo do nas stajemy na poboczu drogi i czekamy. Po dziesięciu minutach obserwacji omijających nas taksówek zaczynamy się zastanawiać o co tu chodzi. Skutkuje dopiero wystawienie kciuka. Szok. Kierowca nie ma ochoty na targowanie. Podaje z góry ustaloną kwotę i jedziemy.

PS_03-2010G.inddJuż kilka pierwszych minut jazdy klimatyzowaną taksówką wystarcza, aby przekonać się, że Mumbaj jest jednym z najbardziej kontrastowych miast w Indiach. W samochodzie pachnie, kierowca puszcza nam europejską muzykę, mijamy drogie zachodnie samochody, a jednocześnie za szybą widzimy stare i zniszczone budynki wyglądające jakby kiedyś budowa stanęła w połowie, a mimo wszystko zostały zasiedlone, ludzi śpiących na ulicy oraz wszędobylski brud do którego zdążyliśmy się już w tym kraju przyzwyczaić.

Pierwsze światła i doświadczamy na własnej skórze sceny żywcem wyjętej z filmu „Slumdog – milioner z ulicy”. Siedzące na poboczu dzieciaki na widok europejskich twarzy podrywają się i z charakterystycznym gestem wkładania sobie czegoś do ust starają się przekonać nas do wyjęcia portfeli.

   Wreszcie docieramy do hotelu. Warunki klasyczne jak na Indie, czyli telepiący się pod sufitem wiatrak, widok z okna na ścianę budynku obok , niezbyt czyste ściany, ale cena trzykrotnie wyższa (1000 Rs za pokój) jak na ten standard w warunkach indyjskich. No cóż, jesteśmy przecież w Mubmaju. Zwiedzanie rozpoczynamy od okolicy otaczającej nasz hotel. Gdzie są ekskluzywne butiki? Nie ma. Drapacze chmur ze szkła i stali? Też nie ma. Dodatkowo zniknęły gdzieś wszędobylskie krowy. Jedyna różnica którą widzimy to taka, że na ścianach wisi ogromna liczba plakatów reklamujących filmy o których nigdy nie słyszeliśmy. Korzystając z przewodnika udajemy się do dzielnicy w której podobno można się obkupić. Jedziemy tam bardziej z ciekawości niż chęci nabycia czegoś konkretnego.

To co wyobrażaliśmy sobie jako pasmo galerii handlowych jest ulicą z obu stron otoczoną malutkimi straganikami na których jak widzimy można dostać prawie wszystko.

   PS_03-2010G.inddNiestety nie są to najlepsze jakościowo przedmioty, mimo że i tak kosztują dwukrotną cenę tego ile mielibyśmy zapłacić za to w innych regionach Indii. Chodząc po ulicach Mumbaju widzimy wielu Indusów w nienagannie skrojonych garniturach, rozmawiających przez drogie telefony komórkowe. Równocześnie ubóstwo które nas otacza jest przerażające. Tutaj całe rodziny mieszkają na ulicy. Kalekie dzieciaki biegają i proszą o kilka rupii. Jednak pomimo wszystko każdy znajdzie chwilę, aby się uśmiechnąć, a ci odważniejsi podchodzą i pytają skąd jesteśmy, co tu robimy i czy na długo przyjechaliśmy. Jednego wieczoru idziemy do kina. Jesteśmy przecież w centrum Bollywood. Film mający być chyba dramatem okazał się bardzo zabawną komedią. Perypetie zakochanych w sobie nastolatków mieszkających w nieokreślonym mieście Indii. Sama historia jest banalna, natomiast scenografia na którą składają się piękne budynki, czyste ulice i ubrani na styl amerykański młodzi ludzie sprawia wrażenie luksusu. Coś w rodzaju bollywoodzkiego Beverly Hills 90210. W trakcie seansu zauważamy jak jeden z bohaterów odwiedza bajkowe pełne luksusu plaże. Ciekawe czy to również jest fantazja reżysera, czy rzeczywistość. Lecimy na Goa.

Rajskie plaże

PS_03-2010G.inddZ Mumbaju na Goa można dostać się na wiele sposobów. Wynajętym busem, pociągiem lub najszybciej samolotem. Region Goa będący dawną kolonią Portugalską w doskonały sposób łączy wpływy chrześcijańskie z kulturą hinduizmu. Już pierwszy kontakt pozwala zauważyć ogromne różnice oddzielającer te tereny od pozostałych Indii. Malowniczo położone senne miasteczka z białymi iberyjskimi willami. Złote i srebrne plaże, błękitna woda i palmy rodem z folderów biur podróży. Wszystko toczy się tam jakby w zwolnionym tempie. Jeżeli istnieje gdzieś raj na ziemi to właśnie tam. Nie bez powodu plaże Goa są uznawane za jedne z najpiękniejszych na świecie. Są po prostu idealne. Wrażenia dopełniają niezwykle przyjaźni i zawsze uśmiechnięci mieszkańcy zajmujący się przeważnie uprawą niezwykle żyznej ziemi lub rybołówstwem. Krowy leżące obok nas na piasku czy też wchodzące w porze śniadania do lokalnych knajpek sprawiają, że człowiek przestaje mieć ochotę na powrót do domu. Myślę, że właśnie tam znaleźliśmy ostatni element indyjskiej układanki. Kraju niezwykłych kontrastów. Gdy wracaliśmy do Delhi, miasta które nie zrobiło na nas dobrego wrażenia byliśmy pełni obaw czy nie pozostawi ono w nas takiego niesmaku jaki wywołało na początku. Wszystkie obawy jednak zniknęły w chwili gdy zanurzyliśmy się w tłumie zalegającym ulice. Poczuliśmy się jakbyśmy wrócili do domu. Zaczęliśmy przyglądać się budynkom i zauważać orientalny przepych tkwiący w drobnych detalach. 

Sadhu siedzący na krawężniku przypomniał nam o Varanasi, a kobiety w sari przepych Radżastanu. Smog już nie dusił, a klaksony wydały się muzyką której tak potrzebowaliśmy. Sprzedawcy których na początku uznawaliśmy za naciągaczy teraz wydali się nam przemiłymi ludźmi, a cała sprzedaż jedną wielką zabawą. Drażniący w pierwszych dniach zapach dolatujący ze straganów serwujących jedzenie wywoływał głód. Jeszcze kilka dni przed wylotem do kraju pojawiła się nostalgia i żal, że musimy już wyjeżdżać. Jako wspomnienia pozostanie wiele godzin filmów, pamiątki oraz kilka tysięcy zdjęć wykonanych podczas tych kilku tygodni pobytu.

 Pobierz całą publikację:

 

 

Komentarze